DRAMAT BOHATERA
niedziela, sierpnia 02, 2015Stefan Dąmbski (na zdjęciu) urodził się w 1925 r. w Nosówce (Rzeszowszczyzna), w rodzinie hrabiowskiej. Matka umarła, gdy miał 9 lat, ojciec kilka miesięcy przed wybuchem II wojny światowej wyjechał do Kolumbii, w latach 1947-1952 był redaktorem naczelnym nowojorskiego „Nowego Dziennika”.
Stefana
do Armii Krajowej wciągnął podporucznik
„Stach” - Stanisław Pałac, przedwojenny, dużo starszy kolega. Stefan przyjął
pseudonim „ Żbik I”.
Pierwsze zetknięcie z konspiracją zawiodło nastolatka.
Spodziewał się walecznych emocji, a tu przez pierwsze miesiące posyłano go z meldunkami,
od wsi do wsi. Mieszkał u ciotki, a pragnął w lesie.
Nagle,
nieoczekiwane okoliczności wprowadziły go w świat, o jakim marzył, w świat
sławy, która stanie się przekleństwem, w świat bohaterstwa, które przerodzi się
w wyrzut sumienia, w największe życiowe nieszczęście bohatera. Pisał:
„Miałem
w tym czasie kolegę Jurka. Chłopak do tańca i różańca…Któregoś popołudnia
przychodzi do mnie „Stach” i mówi, żebym uważał, co mówię do Jurka, bo się
okazało, że co tydzień regularnie widuje się z Gestapo. Prosił mnie, żebym
tymczasowo widywał się z Jurkiem jak poprzednio, aż do przyjścia chłopców z
dywersji, którzy wykonają likwidację. Zobaczyłem natychmiast swoją wielką
szansę. Powiedziałem „Stachowi”, że mam schowany u siebie pod łóżkiem polski
kbk i poprosiłem, żeby mi pozwolił wykończyć Jurka…”Stach” ani słyszeć o tym
nie chciał… po godzinnej perswazji zgodził się…Nie przyszło mi jakoś do głowy,
że za parę godzin mam zastrzelić człowieka, że muszę pozbawić życia nie dość,
że istotę ludzką, to w dodatku swojego kolegę… uważałem to widocznie za rzecz
zupełnie normalną… za spełnienie zwykłego patriotycznego obowiązku…Minęliśmy
drugą z kolei leśną polaną. Znałem tu każdy kąt, każde drzewo. Obróciłem się
szybko. Jurek szedł dziarskim krokiem, uśmiechnięty. Z tak bliskiej odległości
nie musiałem celować. Strzeliłem błyskawicznie spod pachy…Minęły dwa tygodnie i
już byłem w dywersji…Jestem w siódmym niebie”.
Dywersja
stała się dla naszego bohatera wszystkim, wypełniała mu całe życie. Była
najwznioślejszym wyrazem miłości do ojczyzny. Należał do najodważniejszym
chłopców w oddziale „Józefa”(w Drugiej Placówce Rzeszowskiej).
Po
akcji „Burza” znalazł się w 14 Pułku Ułanów Jazłowieckich ( zgrupowanie
oddziałów lwowskich „Warta”). Został odznaczony Krzyżem Walecznych.
Wspominał:
„Około
30 kilometrów na południe od Rzeszowa leżała mała wioska, która nazywała się
Harta…w tej właśnie wiosce urodziła się i wychowała piękna dziewczyna, Jadzia
Pierożanka…zaczął się wielki romans pomiędzy Bronkiem i piękną Jadzią…Bronek
uważał…że małżeństwo można przełożyć na później, natomiast Ojczyzna potrzebuje
go natychmiast…kochał swoją dziewczyną …powiedział, że idzie w szeregi
dywersyjne…Jadzię ogarnęła rozpacz…poszła na miejscowe Gestapo i wyśpiewała
wszystko…mam automat pod płaszczem…Jadzię poznaję od razu…Co za śliczna
dziewczyna! – Została pani skazana na karę śmierci za zdradę Państwa
Polskiego…W końcu biorę Jadzię za rękę i kieruję w stronę drzwi…Jeszcze parę
kroków i stodoła…Celuję prosto w głowę. Jest księżycowa noc, widzę to piękne
ciało…w ostatniej chwili odczuwam pewnego rodzaju żal…Byle nie w głowę –
pomyślałem – jak ona będzie wyglądać w trumnie. Długa seria…Jadzia Pierożanka
przestała istnieć…I dlaczego? Było to pytanie, które dręczyło mnie później
tygodniami”.
Warunki
wojenne wyznaczały nieprzekraczalną linię. Nie było miejsca na wahania, na
kalkulację, zastanawianie się, na poszukiwanie mniejszego czy większego zła. Za
„każde zło” wyrok był taki sam. Z niewielkimi, można powiedzieć, oczywistymi
wyjątkami.
Należały
do nich tzw. „babskie roboty”. Były to rozliczenia z dziewczynami, które dla
pieniędzy lub z innych powodów zadawały się z Niemcami. Armia Krajowa nie
zajmowała się pilnowaniem przestrzegania Dekalogu, lecz obawiała się, aby
panienki nie wypaplały tego, co mogłoby zaszkodzić podziemiu. Dowództwo AK nie
zezwalało na ich likwidację, ograniczano się do kar cielesnych ( golenie włosów
na głowie, baty w gołą pupę itp.).
Dyscyplina
w Armii Krajowej była surowa. Każde jej przekroczenie kończyło się surowymi
karami. Każdy rozkaz należało wykonać. Nawet jeśli był to rozkaz zabicia
młodziutkiej dziewczyny, o pięknych oczach, czy przyjaciela z ławy szkolnej.
Meldunek:
„W
pewnym okresie byłem dumą całego oddziału. Ponieważ nie robiło mi różnicy, czy
ja żyję, nie dbałem zupełnie o to, czy żyją inni. Strzelałem do ludzi jak do
tarczy na ćwiczeniach, bez żadnych emocji. Lubiłem patrzeć na przerażone twarze
przed likwidacją, lubiłem patrzeć na krew tryskającą z rozwalonej głowy.
Spełniły się moje marzenia; byłem człowiekiem bez skrupułów… Byłem gorszy od
najpodlejszego zwierzęcia. Byłem na samym dnie bagna ludzkiego. A jednak byłem
typowym żołnierzem AK”.
Stefan
Dąmbski po kapitulacji III Rzeszy nie złożył broni. Do lipca 1945 roku walczył
z komunistami i Ukraińcami, którzy dopuszczali się mordów na Polakach. Jedną z
ostatnich egzekucji było wykonanie rozkazu AK na rodzinie Fiołków.
Rozkaz w
imię Ojczyzny:
„Opróżniłem
już cały magazynek z mojej pepeszki, gdy tu nagle środkowymi drzwiami wylatuje
do nas liczący nie więcej jak jakieś jedenaście lat chłopak, blady jak ściana
ze strachu, i zaczyna krzyczeć przerażonym głosem: „Panowie, przestańcie
strzelać, w środku już nikt nie żyje!” Na samym środku leżał ojciec chłopaka z
prawie zupełnie odstrzeloną głową. Niedaleko od niego śliczna, może 10-letnia
dziewczynka leżała nieżywa w białej sukience z jednym tylko białym bucikiem na
nodze – drugi leżał niedaleko... Nareszcie wychodzimy. Opuszczamy Wesołą i
kierujemy się w stronę…kwater. Rozkazy AK zostały wykonane. Rodzina Fiołków przestała
istnieć. Przeprowadziliśmy tę likwidację w imię Ojczyzny”.
Niespełna
20 – letni Stefan, ostatnią udaną akcję przeprowadził na komunistycznych
funkcjonariuszach. Władza ludowa wydała na niego zaocznie wyrok kary śmierci.
Jako zdekonspirowany bohater Armii Krajowej nie mógł pozostawać w kraju ani
dnia. Znalazł się w pierwszej dziesiątce żołnierzy AK, którzy zostali
przerzuceni na Zachód. Najpierw służył w kompanii wartowniczej, w zachodniej
strefie okupacyjnej Niemiec. Potem grał zawodowo w drużynie piłki nożnej. W
1950 r. wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, do ojca. Był przystojny, miał
powodzenie u kobiet. Nie potrafił ułożyć sobie życia rodzinnego.
Nękany
wspomnieniami, w miarę upływu lat coraz głębiej przeżywał młodzieńczy
patriotyzm. Analizował każdy wykonany wyrok, każdy detal dywersyjnych akcji.
Bohater wojenny, żołnierz Armii Krajowej, nie liczący się z żadnym
niebezpieczeństwem, byle tylko służyć Ojczyźnie, zaczyna wątpić w sens
przebytej drogi. Zaczyna się oskarżać. Idzie tak daleko, że spisując
wspomnienia określa siebie nie „bohaterem”, lecz „egzekutorem”. Nie godnym
pomników Polakiem, lecz katem.
Rachunek sumienia:
„Gdy
strzelało się do człowieka, który mówi tym samym co ja językiem, którego nieraz nawet znało się od lat, trudno jakoś
było wytłumaczyć się przed własnym sumieniem. W imię czego i co nas skłaniało
do popełniania czynów, które w cywilizowanym świecie równały się prawie
morderstwu? Czy robiło się to „w imię Ojczyzny”, czy był to tak zwany zakres
działań wojennych? Naszym obowiązkiem był ślepy posłuch, powiązany z wrodzonym
patriotyzmem. Naszym obowiązkiem było pokazać światu, że Polak nigdy się nie
podda i że za „waszą i naszą wolność” będzie ginął z uśmiechem na ustach. Ale w
rzeczywistości też często, póki żył, mordował wszystkich, którzy nie byli po
jego stronie lub też nie zgadzali się z
jego ideami…w końcu uznałem, że doszedłem do tego zwierzęcego stadium głównie
przez moje wychowanie w młodych latach – w atmosferze przesady patriotycznej…
Za późno dziś, by prosić kogokolwiek o przebaczenie, tak się ludziom życia nie
przywróci. Niech to będzie ostrzeżenie dla…różnych organizatorów
politycznych…każda wojna to tragedia…”
Stefan
Dąmbski oceniając siebie zapomina o tym, że zabijając zdrajców nie tylko ich
karał w imieniu Armii Krajowej, lecz również, czy nawet przede wszystkim,
ratował swoich współtowarzyszy - żołnierzy podziemia przed denucjacją, zdradą,
śmiercią. Dąmbski pamięta o tym, że zdrajców zabijał. Pamięta ich ostatnie
przedśmiertne spojrzenie. Cena bohaterstwa stała się jednak dla niego nie do
zniesienia.
Tchórz,
który przez całe życie się dekował, nigdy nikogo nie obronił przed
napastnikiem, nigdy nie ujął się za bezbronnym, gdy widział, gdy niewinnego
biją uciekał, gdzie pieprz rośnie – ot, przeżył życie byle jak, odszedł z tego
świata bez wyrzutów sumienia.
Stefan
Dąmbski był wojennym bohaterem. Ale sam uznał, że był tylko egzekutorem. Nie potrafił z tym żyć dłużej. Bohater – egzekutor odebrał
sobie życie strzałem w głowę w 1993 roku.
Tekst
napisałem na podstawie wspomnień Stefana Dąmbskiego: „Egzekutor”- Ośrodek
Karta, Warszawa, str. 121
0 komentarze